I chciałabym… i nie mogę
2011-01-09 18:46:17Nie lubię być zaskakiwana. Rano, w drodze do pracy, myślę o tym, co jeszcze muszę dzisiaj zrobić, co powinnam, a na jakie fakultatywne zajęcia zostanie mi czas. Wolę mieć plan. Spontaniczne spotkania, poprzedzone telefonem pół godziny wcześniej, zdarzają mi się niezwykle rzadko. Taki mam charakter, lubię wiedzieć na czym stoję. Ale swojej postawy zdecydowanie nie pochwalam. Dlaczego? Planowanie nie jest złe, a realizacja zamierzeń sprawia satysfakcję. Ale planowanie i nietrzymanie się planu jest bez sensu. A ta sytuacja staje się moim udziałem niemal każdego dnia. Obsesyjna potrzeba planowania i nieumiejętność efektywnego działania wcale się nie wykluczają.
Jest poniedziałek. Jadę do pracy. Wiem, że po powrocie muszę iść na pocztę i do banku. W domu czeka mnie nadrabianie, piętrzących się nieustannie, zaległości związanych ze studiami. Staram się realnie (w moim przekonaniu) zaplanować czas potrzebny na wykonanie tych czynności: jeśli pocztę i bank uda mi się załatwić w godzinę, wrócę do domu o 18.30. Pół godziny odpoczynku i mogę zająć się sprawami szkolnymi. W rezultacie o 20.00 powinnam już mieć czas dla siebie, będę mogła poczytać. Taki jest plan…
A tak wygląda jego realizacja. Wracam z pracy. Nikogo nie muszę chyba przekonywać, że energia człowieka po całym dniu niepróżnowania jest tylko pozostałością tej porannej. Przed drzwiami czynnego do 18.00 banku pojawiam się o 18.10. Trudno, korków nie da się przewidzieć, będę musiała przyjść jutro. Na szczęście urząd pocztowy jest tuż obok. Zadowolona z faktu, że w tym miejscu pracuje się dłużej, wchodzę do środka. Resztki entuzjazmu znikają od razu. Kolejka jest dwudziestoosobowa, a czas pozwala mi stać w niej najwyżej dziesięć minut. Wniosek jest oczywisty: muszę zrezygnować, albo z planu, albo z poczty. Niezależnie od decyzji, z czterech zamierzeń uda mi się zrealizować najwyżej dwa. Wracam do domu z poczuciem niespełnionych obowiązków. Robię herbatę, kanapki i włączam komputer. Jest 18.40. Po kolacji dopada mnie przemożne zmęczenie. Ciągle myślę o tym, czego dziś nie zrobiłam, a co jeszcze zrobić mogę. Postanawiam położyć się na chwilę i obejrzeć wiadomości. Budzę się po północy…
Wydawałoby się, że wiele można nadrobić w weekend, w końcu jest wtedy sporo czasu. Nic bardziej mylnego. A zmarnowanie całego weekendu jest znacznie bardziej przytłaczające niż seria niepowodzeń jednego popołudnia.
W medycynie funkcjonuje termin abulia, w pewnym stopniu odzwierciedlający problem. Abulia jest bowiem synonimem chorobliwego niezdecydowania, osłabienia albo braku woli (postawa życiowa, którą charakteryzują te cechy, nazywana jest – od znanego bohatera szekspirowskiego – hamletyzmem).
Mimo że abulia jest jednostką chorobową, chyba można, bez konsultacji z lekarzem, zminimalizować ryzyko złego nastroju, związanego z niezrealizowaniem wytyczonych celów. W moim przypadku zaprzestanie planowania jest niemożliwe. Może są ludzie, którzy naprawdę żyją z dnia na dzień i na pytanie: Co zamierzasz? zawsze odpowiadają: Nie wiem. Ja do nich nie należę i w najbliższej przyszłości na pewno nie będę. Mogę natomiast spróbować planować swoje działania w sposób realistyczny, adekwatny do możliwości czasowych i wytrzymałości organizmu. Niektórych przeszkód na drodze do realizacji postanowień nie sposób przewidzieć, ale przeznaczając na wykonanie zadania jakiś czas, warto dodać do niego ten, który może zająć nam uporanie się z potencjalnym utrudnieniem. A jeśli komplikacje się nie pojawią, zyskamy cenne minuty, które możemy dowolnie spożytkować.
Warto też zastanowić się nad jeszcze jedną możliwą przyczyną niepowodzeń w spełnianiu zamiarów. Abulia zakłada niemożność działania. Ale jest też zjawisko, w skutkach identyczne, odmienne natomiast w istocie. O ile w poprzednim realizacja postanowień jest niemożliwa, o tyle w tym jak najbardziej. Ale na tę przypadłość każdy musi już znaleźć własne remedium. Jeśli w ogóle istnieje jakiś sposób na lenistwo.
Ewa Stanik
(ewa.stanik@dlastudenta.pl)