Wiosna – czas na ekstremalną metamorfozę
2009-04-29 11:04:11Wiosna jest porą roku, która od zawsze motywowała mnie do nowych wyzwań: porzucania zgubnych nałogów, zrzucania zbędnych kilogramów (które zimą pełnią funkcje grzewcze), podejmowania kroków do bycia lepszą, zdrowszą, piękniejszą…
Większość zapału znika wraz z pojawieniem się pierwszych słonecznych piegów, ale choć przez chwilę wydaje mi się, że „pokonam siebie”, jak to dumnie zapowiada pewien idol nastolatek. Nie inaczej zaczęło się w tym roku. Zaczęło się od zmiany zapiekanek ziemniaczanych i makaronów na lekką dietę złożoną ze zgrabnie skomponowanych na talerzu kolorowych warzyw, piersi z kurczaka lub ryb. Kiedy boczki zaczynały odchodzić w zapomnienie, poczułam silną potrzebę ruchu, który miał doprowadzić batalię z nimi do ostateczności. Zapisałam się więc do fitness clubu na modne ostatnio „indoor cycling”, czyli jazdę na rowerkach pod dyktando trenera. Wybrałam grupę dla początkujących i świetnie się w niej zaaklimatyzowałam. Nie przeczuwałam jednak nadchodzącej apokalipsy.
Otóż pewnego razu, gdy z powodu morderczego kaca nie mogłam zwlec się rano z łóżka (cóż! Droga do nowej lepszej mnie bywa kręta) zadzwoniłam do clubu, żeby przepisać się na zajęcia wieczorne. Już w szatni powinnam była coś przeczuwać. W końcu zamiast miłych pań po pięćdziesiątce i studentek z lekką nadwagą, pojawiły się prężne i żylaste atletki w strojach przepuszczających powietrze, poprawiających krążenie i chłonących pot tak dyskretnie, jakby wcale ich nic nie męczyło. Kiedy weszłam na salę pełną rowerków i zobaczyłam jak same przystępują ochoczo do rozgrzewki, nie miałam już najmniejszych wątpliwości- to nie była moja grupa intro…
Zamiast miłego pana Michała, puszczającego co przyspieszenie oko do zdyszanych pań, na salę wszedł ogromny murzyn o imieniu Habib. Miał na sobie ten sam „wszystkorobiący” strój, co mogło oznaczać tylko to, że ja w moim żabio-zielonym podkoszulku będę jedyną spoconą osobą na tej sali. Miało się to jednak stać dużo szybciej niż przypuszczałam. Habib z ogniem w oczach przystąpił do akcji- najpierw zarządził przekręcenie oporu do maximum, po czym jazdę na stojąco. Wywijał nogami jak kołowrotek i krzyczał „faster! faster! faster!”. Ku mojej rozpaczy w lustrze naprzeciw grupy odbijały się same sztywne, proste sylwetki i jedna jedyna telepiąca się jak wahadło zegara z prawej na lewą- to byłam ja! Moja twarz przybrała dziwny buraczany kolor, mokre włosy przykleiły się do głowy a koszulka wymagała natychmiastowego odwirowania. Nie umknęło to uwadze spostrzegawczego trenera, który niczym gibka antylopa zeskoczył ze swojego rowerka i ruszył w moim kierunku. „Zabije mnie”- pomyślałam, widząc jego minę.
-Pani nie z ta grupa? To grupa Power, wie?- zapytał retorycznie. Uśmiechnęłam się resztkami sił.
-Może wyjść jak nie daje rady!
Ja?! Nie daję rady?! Co za złośliwa bestia! Przypomniała mi się od razu Mickiewiczowska mądrość z bajki o koźle i lisie: „Inny na jego miejscu załamałby łapy i bił się w chrapy, wołając gromu, iżby go dobił. Nasz lis takich głupstw nie robił”. Święta racja! Może kto inny poddałby się i wyszedł, ale ja tego na pewno nie zrobię! Poczułam jak w natychmiastowym tempie skacze mi poziom determinacji we krwi. Spięłam się w sobie z całych sił i wyprostowałam plecy jak kłoda. Nigdy w życiu się nie dam pokonać tym żylastym maszynom. Będę pedałować równo z nimi, choćby mi miały pospadać trampki! Dzięki woli walki- bo na pewno nie sile mięśni- przebrnęłam całą godzinę treningu. Wypiłam całą butelkę wody i zeszłam na nogach jak z waty na ziemię. Habib podszedł i podał mi z szacunkiem rękę.
-Pani je wojownik, co?
-Ba!
Ta godzina nauczyła mnie nie tylko, że są na świecie ludzie-roboty, ale przede wszystkim szacunku dla zawodowych sportowców, którzy wylewają siódme poty, żeby zająć na olimpiadzie jedno z ostatnich miejsc. Męczą się na równi z innymi i wracają z pola walki bez medalu i z poczuciem klęski, a naród jedzący przed telewizorem chipsy, gwiżdże i wyzywa ich od najgorszych. Ja dostałam przynajmniej tytuł wojownika.
Agnieszka Zięba
(agnieszka.zieba@dlastudenta.pl)
Większość zapału znika wraz z pojawieniem się pierwszych słonecznych piegów, ale choć przez chwilę wydaje mi się, że „pokonam siebie”, jak to dumnie zapowiada pewien idol nastolatek. Nie inaczej zaczęło się w tym roku. Zaczęło się od zmiany zapiekanek ziemniaczanych i makaronów na lekką dietę złożoną ze zgrabnie skomponowanych na talerzu kolorowych warzyw, piersi z kurczaka lub ryb. Kiedy boczki zaczynały odchodzić w zapomnienie, poczułam silną potrzebę ruchu, który miał doprowadzić batalię z nimi do ostateczności. Zapisałam się więc do fitness clubu na modne ostatnio „indoor cycling”, czyli jazdę na rowerkach pod dyktando trenera. Wybrałam grupę dla początkujących i świetnie się w niej zaaklimatyzowałam. Nie przeczuwałam jednak nadchodzącej apokalipsy.
Otóż pewnego razu, gdy z powodu morderczego kaca nie mogłam zwlec się rano z łóżka (cóż! Droga do nowej lepszej mnie bywa kręta) zadzwoniłam do clubu, żeby przepisać się na zajęcia wieczorne. Już w szatni powinnam była coś przeczuwać. W końcu zamiast miłych pań po pięćdziesiątce i studentek z lekką nadwagą, pojawiły się prężne i żylaste atletki w strojach przepuszczających powietrze, poprawiających krążenie i chłonących pot tak dyskretnie, jakby wcale ich nic nie męczyło. Kiedy weszłam na salę pełną rowerków i zobaczyłam jak same przystępują ochoczo do rozgrzewki, nie miałam już najmniejszych wątpliwości- to nie była moja grupa intro…
Zamiast miłego pana Michała, puszczającego co przyspieszenie oko do zdyszanych pań, na salę wszedł ogromny murzyn o imieniu Habib. Miał na sobie ten sam „wszystkorobiący” strój, co mogło oznaczać tylko to, że ja w moim żabio-zielonym podkoszulku będę jedyną spoconą osobą na tej sali. Miało się to jednak stać dużo szybciej niż przypuszczałam. Habib z ogniem w oczach przystąpił do akcji- najpierw zarządził przekręcenie oporu do maximum, po czym jazdę na stojąco. Wywijał nogami jak kołowrotek i krzyczał „faster! faster! faster!”. Ku mojej rozpaczy w lustrze naprzeciw grupy odbijały się same sztywne, proste sylwetki i jedna jedyna telepiąca się jak wahadło zegara z prawej na lewą- to byłam ja! Moja twarz przybrała dziwny buraczany kolor, mokre włosy przykleiły się do głowy a koszulka wymagała natychmiastowego odwirowania. Nie umknęło to uwadze spostrzegawczego trenera, który niczym gibka antylopa zeskoczył ze swojego rowerka i ruszył w moim kierunku. „Zabije mnie”- pomyślałam, widząc jego minę.
-Pani nie z ta grupa? To grupa Power, wie?- zapytał retorycznie. Uśmiechnęłam się resztkami sił.
-Może wyjść jak nie daje rady!
Ja?! Nie daję rady?! Co za złośliwa bestia! Przypomniała mi się od razu Mickiewiczowska mądrość z bajki o koźle i lisie: „Inny na jego miejscu załamałby łapy i bił się w chrapy, wołając gromu, iżby go dobił. Nasz lis takich głupstw nie robił”. Święta racja! Może kto inny poddałby się i wyszedł, ale ja tego na pewno nie zrobię! Poczułam jak w natychmiastowym tempie skacze mi poziom determinacji we krwi. Spięłam się w sobie z całych sił i wyprostowałam plecy jak kłoda. Nigdy w życiu się nie dam pokonać tym żylastym maszynom. Będę pedałować równo z nimi, choćby mi miały pospadać trampki! Dzięki woli walki- bo na pewno nie sile mięśni- przebrnęłam całą godzinę treningu. Wypiłam całą butelkę wody i zeszłam na nogach jak z waty na ziemię. Habib podszedł i podał mi z szacunkiem rękę.
-Pani je wojownik, co?
-Ba!
Ta godzina nauczyła mnie nie tylko, że są na świecie ludzie-roboty, ale przede wszystkim szacunku dla zawodowych sportowców, którzy wylewają siódme poty, żeby zająć na olimpiadzie jedno z ostatnich miejsc. Męczą się na równi z innymi i wracają z pola walki bez medalu i z poczuciem klęski, a naród jedzący przed telewizorem chipsy, gwiżdże i wyzywa ich od najgorszych. Ja dostałam przynajmniej tytuł wojownika.
Agnieszka Zięba
(agnieszka.zieba@dlastudenta.pl)
Słowa kluczowe: cycling, zmiana, wiosna, fitness