I jak tu polubić teściową?
2008-07-29 08:39:33Zawsze wolałam jeździć pociągami, niż dusić się w ciasnym samochodzie. Nie przeszkadzał mi tłok, specyficzny zapach i dziesiątki osobliwości spotykanych na peronie. A może liczyłam na wielką miłość jak z Orient Expressu? Może nie wyobrażałam sobie bardziej romantycznej scenerii do poznania swego księcia, niż właśnie ta: w przedziale dla niepalących, w towarzystwie starszej kobiety rozbijającej skorupkę jajka o szybę i zajadającą się wonnym kabanosem oraz podchmielonego pana z czterodniowym zarostem i szyderczo śmiejącego się kontrolera biletów…
- Już dojeżdżamy. Za kwadrans będziemy na miejscu - Andrzej brutalnie sprowadził mnie na ziemię. Jedziemy jego 3-letnim Golfem nagrzanym do granic wytrzymałości (mojej oczywiście) i wypchanym po brzegi bagażami. Nie wiem sama, dlaczego się na to zgodziłam – czterodniowy pobyt u jego rodziców. Gdzie to w ogóle jest? Na pewno będzie śmierdzieć krowami, a na obiady jadać będziemy smalec ze skwarkami. Jego matka pewnie mnie znienawidzi. Odbieram przecież jej jedynego synka. Nigdy nie zwraca się do mnie po imieniu, zawsze bezosobowo. Nawet nie patrzy w moją stronę, jakbym była niegodna jej wzroku na sobie. Boguś, ojciec Andrzeja, miły szalenie, ale zdominowany apodyktyczną żonką szuka azylu w odosobnieniu, zazwyczaj samotnie spacerując, czy łowiąc ryby. Prawie nic nie mówi, jakby zawczasu nie dając żonce powodu do kłótni. Zapowiada się więc cudowny, długi weekend. Będzie dobrze, jeśli w ruch nie pójdą noże kuchenne...
- Jesteśmy - padło z ust Andrzeja. Dla mnie jak słowa wyroczni. A więc zaczynamy zabawę, grę psychologiczną – kto wcześniej kogo wykończy. - Andrzej! Syneczku! Nareszcie! – dobiegł nas donośny głos mamuśki, którego wysoka częstotliwość dźwięku boli moje uszy. Punkt dla niej. Zignorowała mnie jak zawsze. Dobrze, że nie czekałam na transparenty powitalne i kwiaty. Wysiadłam majestatycznie z samochodu i wysiliłam na szczery uśmiech. - Ojciec gdzieś się błąka, niedługo powinien wrócić, a teraz wypijemy kawkę. Upiekłam Twoje ulubione ciasto! Zmizerniałeś, oj, już ja się z Ciebie wezmę. – ciągnie dalej obejmując Andrzeja jak małe dziecko i kierując się w stronę domu. Cudownie, zostawili mnie tu z tym rabanem. Chyba nie myślą, że sama to wyniosę z bagażnika!
Stanęłam koło samochodu zapalając papierosa. Tak na uspokojenie, zanim przekroczę próg obozu wroga. Odprowadzam ich wzrokiem. Andrzej obrócił się machając mi ręką w geście zapraszającym do środka. Wygląda idiotycznie, szczególnie w tym zielonym t-shircie, którego szczerze nie znoszę. Cholera! Ugryzło mnie coś! Teraz już wiem, dlaczego wymyślono broń krótką, by w takich chwilach móc sobie ulżyć i palnąć kulkę w łeb. Trzy szybkie wdechy, błyszczyk na usta dla animuszu, pierś do przodu i do boju.
Już od wejścia unosił się cudowny zapach świeżo pieczonego ciasta, który mieszał się z wonią suszonych ziół zawieszonych nad drzwiami. Domek był faktycznie uroczy, nie przypominał mi agroturystycznej chaty, jak to sobie wyobrażałam. W bajecznej kuchni, w której czas jakby zatrzymał się sto lat temu, pełno było antyków, starych imbryków, porcelanowych filiżanek, drewnianych młynków do kawy, a każdy z tych przedmiotów, gdyby tylko mógł opowiedział swoją historię. Ściany zdobione były przez małe obrazy muśnięte akwarelami, dzieła własne pani tego domu. Musiałam w duchu przyznać „jędzy” poczucie estetyki, o które nigdy bym jej nie podejrzewała. Andrzej mówił, że to artystka, ale ja mogłam ją sobie wyobrazić tylko z chustą na głowie, w towarzystwie czarnych kotów i ewentualnie w przerwie między odprawianiem czarnej magii, latającą na miotle.
- Kochanie, nie stój tak, siadaj, zaraz naleję Ci kawy. Nie lubię, kiedy Andrzej zwraca się do mnie w ten sposób, zwłaszcza przy obecności innych, a już szczególnie, gdy jest to jego matka. Usiadłam więc naprzeciwko nich z miną obrażonej księżniczki. Rozmawiali o remoncie łazienki, w którym Andrzej ma im pomóc, zmarłej sąsiadce i początku sezonu na fasolkę szparagową. Dialogi żywcem wyjęte z „Plebanii”, więc nawet byłam wdzięczna, że nie wciągnęli mnie w dyskusję.
Patrzyłam z lekkim wręcz obrzydzeniem, jak Andrzej zachłannie wrzuca w siebie czwarty kawałek ciasta i bełkocze coś z pełnymi ustami. Poplamił koszulkę śmietaną. Jędza natychmiast rozpoczęła akcję ratunkową, wytarła mu buźkę, namoczyła bluzkę. Czy tak właśnie będzie wyglądać nasze małżeństwo? On, wiecznie umorusany, roztrzepany, a obok ja, zrzędząca, że znowu ceruję jego skarpety?
Nasz trzyletni związek przechodził kryzys. Ściślej rzec ujmując kryzys przechodziłam ja i moje uczucie. Andrzej był zupełnie nieświadomy niczego, ciągle przekonany o naszej idealnej miłości. Drażniło mnie każde niemal jego słowo, każdy ruch, który zrobił i którego jeszcze nie zdążył wykonać, ale mnie już sam pomysł nie przypadł do gustu. Dla mnie był dużym chłopcem, takim, co to wszystko chce zobaczyć, dotknąć, sprawdzić jak działa (dobrze chociaż, że nie brał wszystkiego do buzi, bo tego już bym nie wytrzymała). Nawet po trzech latach latał za mną jak wariat, pisał idiotyczne wierszyki na każdą rocznicę, wtulał się we mnie i całował przy każdej okazji. A ja nie mogłam tego znieść. Czułam się już jak żona, a przecież nie miałam nawet pierścionka zaręczynowego.
Spojrzałam na zegar wiszący nad szafkami. Minęło 20 min od przyjazdu do tej jaskini nieprzyjaciela, gdzie na każdym kroku czekają mnie pułapki, komary i krowie placki. Jedyne, co mi pozostało ,to uzbroić się w cierpliwość. Pytanie, czy tylko na te kilka dni, czy na całe życie?
Ciąg dalszy nastąpił...
Ewa Kozłowska
(ewa.kozlowska@dlastudenta.pl)
Fot. Łukasz Bera
- Już dojeżdżamy. Za kwadrans będziemy na miejscu - Andrzej brutalnie sprowadził mnie na ziemię. Jedziemy jego 3-letnim Golfem nagrzanym do granic wytrzymałości (mojej oczywiście) i wypchanym po brzegi bagażami. Nie wiem sama, dlaczego się na to zgodziłam – czterodniowy pobyt u jego rodziców. Gdzie to w ogóle jest? Na pewno będzie śmierdzieć krowami, a na obiady jadać będziemy smalec ze skwarkami. Jego matka pewnie mnie znienawidzi. Odbieram przecież jej jedynego synka. Nigdy nie zwraca się do mnie po imieniu, zawsze bezosobowo. Nawet nie patrzy w moją stronę, jakbym była niegodna jej wzroku na sobie. Boguś, ojciec Andrzeja, miły szalenie, ale zdominowany apodyktyczną żonką szuka azylu w odosobnieniu, zazwyczaj samotnie spacerując, czy łowiąc ryby. Prawie nic nie mówi, jakby zawczasu nie dając żonce powodu do kłótni. Zapowiada się więc cudowny, długi weekend. Będzie dobrze, jeśli w ruch nie pójdą noże kuchenne...
- Jesteśmy - padło z ust Andrzeja. Dla mnie jak słowa wyroczni. A więc zaczynamy zabawę, grę psychologiczną – kto wcześniej kogo wykończy. - Andrzej! Syneczku! Nareszcie! – dobiegł nas donośny głos mamuśki, którego wysoka częstotliwość dźwięku boli moje uszy. Punkt dla niej. Zignorowała mnie jak zawsze. Dobrze, że nie czekałam na transparenty powitalne i kwiaty. Wysiadłam majestatycznie z samochodu i wysiliłam na szczery uśmiech. - Ojciec gdzieś się błąka, niedługo powinien wrócić, a teraz wypijemy kawkę. Upiekłam Twoje ulubione ciasto! Zmizerniałeś, oj, już ja się z Ciebie wezmę. – ciągnie dalej obejmując Andrzeja jak małe dziecko i kierując się w stronę domu. Cudownie, zostawili mnie tu z tym rabanem. Chyba nie myślą, że sama to wyniosę z bagażnika!
Stanęłam koło samochodu zapalając papierosa. Tak na uspokojenie, zanim przekroczę próg obozu wroga. Odprowadzam ich wzrokiem. Andrzej obrócił się machając mi ręką w geście zapraszającym do środka. Wygląda idiotycznie, szczególnie w tym zielonym t-shircie, którego szczerze nie znoszę. Cholera! Ugryzło mnie coś! Teraz już wiem, dlaczego wymyślono broń krótką, by w takich chwilach móc sobie ulżyć i palnąć kulkę w łeb. Trzy szybkie wdechy, błyszczyk na usta dla animuszu, pierś do przodu i do boju.
Już od wejścia unosił się cudowny zapach świeżo pieczonego ciasta, który mieszał się z wonią suszonych ziół zawieszonych nad drzwiami. Domek był faktycznie uroczy, nie przypominał mi agroturystycznej chaty, jak to sobie wyobrażałam. W bajecznej kuchni, w której czas jakby zatrzymał się sto lat temu, pełno było antyków, starych imbryków, porcelanowych filiżanek, drewnianych młynków do kawy, a każdy z tych przedmiotów, gdyby tylko mógł opowiedział swoją historię. Ściany zdobione były przez małe obrazy muśnięte akwarelami, dzieła własne pani tego domu. Musiałam w duchu przyznać „jędzy” poczucie estetyki, o które nigdy bym jej nie podejrzewała. Andrzej mówił, że to artystka, ale ja mogłam ją sobie wyobrazić tylko z chustą na głowie, w towarzystwie czarnych kotów i ewentualnie w przerwie między odprawianiem czarnej magii, latającą na miotle.
- Kochanie, nie stój tak, siadaj, zaraz naleję Ci kawy. Nie lubię, kiedy Andrzej zwraca się do mnie w ten sposób, zwłaszcza przy obecności innych, a już szczególnie, gdy jest to jego matka. Usiadłam więc naprzeciwko nich z miną obrażonej księżniczki. Rozmawiali o remoncie łazienki, w którym Andrzej ma im pomóc, zmarłej sąsiadce i początku sezonu na fasolkę szparagową. Dialogi żywcem wyjęte z „Plebanii”, więc nawet byłam wdzięczna, że nie wciągnęli mnie w dyskusję.
Patrzyłam z lekkim wręcz obrzydzeniem, jak Andrzej zachłannie wrzuca w siebie czwarty kawałek ciasta i bełkocze coś z pełnymi ustami. Poplamił koszulkę śmietaną. Jędza natychmiast rozpoczęła akcję ratunkową, wytarła mu buźkę, namoczyła bluzkę. Czy tak właśnie będzie wyglądać nasze małżeństwo? On, wiecznie umorusany, roztrzepany, a obok ja, zrzędząca, że znowu ceruję jego skarpety?
Nasz trzyletni związek przechodził kryzys. Ściślej rzec ujmując kryzys przechodziłam ja i moje uczucie. Andrzej był zupełnie nieświadomy niczego, ciągle przekonany o naszej idealnej miłości. Drażniło mnie każde niemal jego słowo, każdy ruch, który zrobił i którego jeszcze nie zdążył wykonać, ale mnie już sam pomysł nie przypadł do gustu. Dla mnie był dużym chłopcem, takim, co to wszystko chce zobaczyć, dotknąć, sprawdzić jak działa (dobrze chociaż, że nie brał wszystkiego do buzi, bo tego już bym nie wytrzymała). Nawet po trzech latach latał za mną jak wariat, pisał idiotyczne wierszyki na każdą rocznicę, wtulał się we mnie i całował przy każdej okazji. A ja nie mogłam tego znieść. Czułam się już jak żona, a przecież nie miałam nawet pierścionka zaręczynowego.
Spojrzałam na zegar wiszący nad szafkami. Minęło 20 min od przyjazdu do tej jaskini nieprzyjaciela, gdzie na każdym kroku czekają mnie pułapki, komary i krowie placki. Jedyne, co mi pozostało ,to uzbroić się w cierpliwość. Pytanie, czy tylko na te kilka dni, czy na całe życie?
Ciąg dalszy nastąpił...
Ewa Kozłowska
(ewa.kozlowska@dlastudenta.pl)
Fot. Łukasz Bera
Słowa kluczowe: I jak tu polubić teściową?