Kiedy mężczyzna zostawia kobietę…
2008-11-19 09:23:17Stałam w posągowym bezruchu na rogu Franciszkańskiej i Kwiatowej, próbując powkładać sobie do odpowiednich szufladek w głowie wszystkie zdarzenia, jakie miały miejsce chwilę wcześniej. Było to niezwykle skomplikowane, gdyż w brzuchu kiszki grały mi marsza w systemie dolby surround – a bez uzupełnienia kalorii funkcjonuję w zwolnionym tempie, a nawet „na wstecznym”. Poza tym na ulicy panował typowy dla miejskich aglomeracji popołudniowy ruch. Kierowcy gotowali się w swoich „czterech kółkach”, poruszając się ślimaczo po zakorkowanych ulicach. Po zatłoczonych chodnikach przepychali się piesi strudzeni upałem oraz ciężarem zakupów i egzystencji w ogóle. Wszystko kręciło się swoim rytmem, krążyło po swoich orbitach, tylko ja zatrzymałam się w czasie i przestrzeni, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania, własnego również.
Cały ciąg wydarzeń, jaki miał miejsce 5 min. wcześniej, nawet dla osoby o niskich kompetencjach logicznego myślenia byłby oczywisty – zostałam perfidnie porzucona. Dla mnie jednak było to tak niewiarygodne, iż nie dopuszczając do siebie tej prostej prawdy, starałam się znaleźć inne, niż dosłowne znaczenie frazy „…dlatego też musimy się rozstać.” Być może łatwiej byłoby mi w to uwierzyć, gdyby jakieś znaki na niebie lub ziemi biły mi po oczach jak neony, np. ponury, jesienny wieczór, krople deszczu stopione ze łzami płynącymi po policzku, uliczny grajek z akordeonem śpiewający „nie płacz, kiedy odjadę” podrasowane ukraińskim akcentem … Niestety, życie to nie 456 odcinek „M jak Miłość.” Był środek lata, trudny do zaakceptowania upał, a mnie – prawdopodobnie z powodu szoku – wcale nie chciało się płakać, a zamiast romantycznej nuty usłyszałam chropowate: „Zejdź no z drogi, bo przejść się nie da!” Ruszyłam się więc zgodnie z życzeniem otyłej pani z wąsikiem i wbiegłam, a raczej wczłapałam się na swoje czwarte piętro, gdzie miałam nadzieję zastać moją współtowarzyszkę doli dzielącą ze mną smutki, radości i rachunki za mieszkanie.
Zamiast Asi zastałam jedynie stertę śmieci wysypujących się z worka, który miała wynieść, lecz prawdopodobnie uznała to za zbyt prozaiczny i cuchnący obowiązek. W naszym przyjaciółkowym związku ona buja w obłokach i nałogowo kupuje buty, a ja gaszę za nią światła, dzielę pranie na białe i kolorowe i robię wszystko to, czego jej - artystce nie wypada. Ale i tak kocham to stworzenie, które „przyczepiło się” do mnie kiedyś zrzynając na „wejściówce” – i tak już zostało. Chciałam zająć się czymkolwiek, co choćby na ułamek sekundy oderwało mnie od myślenia. W telewizji jak zwykle jedynie reklamy, albo oskarżający się wzajemnie politycy. W lodówce sama zdrowa żywność, na którą akurat najmniej miałam ochotę. W tym momencie wparowała Aśka i już od drzwi rzuciła we mnie zlepkiem słów, w między które, z oszczędności czasu i energii, nie wstawiała spacji.
- Asia! Andrzej mnie zostawił. – udało mi się odezwać w momencie, gdy zupełnie nie zamierzenie zrobiła krótką przerwę, by w odruchu bezwarunkowym wziąć oddech.
Spodziewałam się serii pytań, a ona oznajmiła tylko, że „leci po wino i ciastka.” Tu akurat większość kobiet zachowuje się według tego schemat: wprost proporcjonalny stosunek alkoholu i czekolady do stresogennych sytuacji.
Opowiedziałam jej o nieudanym wypadzie do rodziców Andrzeja, moich wątpliwościach co do naszego długoletniego związku, wreszcie decyzji, że nasz wspólny rozdział powinien mieć już swój finał. Obawy jak zakochany bez pamięci przyjmie ten cios i wreszcie akt porzucenia, kiedy to pod moim blokiem mój chłopak, z którym miałam za moment humanitarnie zerwać, wyprzedził mnie i pomachał na do widzenia. Jak on w ogóle śmiał?! Zostawić mnie po takim czasie! Bydlak!
- Ola, nie możesz być na niego zła... Przecież chciałaś zrobić dokładnie to samo, tylko po prostu … zrobił to pierwszy – mówiła do mnie wolno, łagodnie, wręcz po belfersku, jak do szczeniaka, któremu tłumaczy się, że sikanie do kapcia jest złe.
Pewnie miała rację. Wiem, że miała, ale to chyba ludzkie, że człowiek woli porzucać, niż być porzuconym. Szczególnie, gdy jest przekonany, że to on jest tym, który podejmuje decyzję. A tu proszę, akcja potoczyła się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam i szczerze mówiąc, właśnie o to miałam największe pretensje…
Leżąc gotowa już do nadejścia zbawiennego snu, trawiąc 7 babeczek z bakaliami i próbując ignorować pijackie chrapanie Asi, układałam w głowie listę zalet, która wynika z bycia modnie teraz nazywanym singlem, czyli po prostu panną na wydaniu. Miałam od tej pory cieszyć się niczym nieskrępowaną działalnością towarzyską i cała masą innych uroków wolności, bo przecież tego mi brakowało. Jednak po stronie „za” było raczej więcej pytań i wątpliwości, niż korzyści, które miały nasuwać się samoistnie. Miały… Czy powinnam teraz przejść na dietę? Może zmienić fryzurę? Co single robią w wolnym czasie? Nagle poczułam się zagubiona w świecie wolnych strzelców, w którym nie byłam już tak dawno. Czy dam sobie radę sama? I dlaczego zaglądam na ekran komórki co 10 sekund, żeby upewnić się, czy nie dostałam od niego wiadomości, choć ustawiona głośność na maxa i wibracje porównywalne z trzęsieniem ziemi byłyby raczej niemożliwe do przeoczenia?
Ewa Kozłowska
(ewa.kozlowska@dlastudenta.pl)
Fot. Łukasz Bera